Po klasykę sięgam chętnie, choć nie za często i z odrobiną
nieufności. Klasyka ma to do siebie, że możemy ją kochać albo nienawidzić. Nie
inaczej jest z klasyką grozy. Montague Rhodes James jest dla mnie mistrzem w
tej dziedzinie. Sympatią darzę twórczość Edgara Allana Poe, z nutką ciekawości
sięgam po Edith Wharton czy Mary E. Wilkins Freeman. Wręcz nie cierpię
Lovecrafta czy Blackwooda, na którym ten pierwszy się wzorował. A jak u mnie
jest z Henry Jamesem? Niestety gorzej niż połączyć twórcę Cthulhu i twórcę
Wierzb w jedność.
„W kleszczach lęku” to moje pierwsze spotkanie z prozą tego
Pana, które okazało się całkowitą klapą. Nie ukrywam, że spodziewałem się czegoś,
co mnie oczaruje i przykuje moją uwagę do ostatniej strony, a dostałem coś, co
odstraszało mnie z każdym przeczytanym wyrazem. Historia jest prosta. Grupa
słuchaczy w okresie świąt słucha opowieści jednego z obecnych, który
przedstawia historię o pewnej guwernantce. Dom z początku wydaje się normalny,
pracownicy mili, a podopieczni głównej bohaterki wymarzeni. Jednak spokój
zakłócają dwa widma osób, które zdaje się widzą tylko dzieci i guwernantka.
Całkiem dobrze rokujące opowiadanie, jednak na dobrych zapowiedziach się
kończy. Czytając miałem wrażenie, że mam do czynienia z twórczością jakiegoś
buca, któremu wydaje się, że jest na tyle utalentowany, że nawet opowiadanie
grozy nie sprawi mu żadnego problemu, wystarczy tylko użyć dużej ilości
elokwentnych słów i ów opowiadanie będzie dziełem sztuki. Niestety takie
zabiegi nie wystarczą. Trzeba jeszcze odpowiednio stopniować napięcie i chociaż
parę razy sprawić by czytelnikowi zjeżył się włos na karku. W opowiadaniu Pana
Jamesa nie doznamy nawet krzty grozy. Książkę czyta się ciężko, każda strona
jest ciężarem, który pozostaje nam znieść, jeśli chcemy dobrnąć do końca. Na
plus zasługuje tylko i wyłącznie miejsce akcji, którym jest stara posiadłość
Bly. Malownicze miejsce, którego zwieńczeniem jest stara posiadłość gdzie
odbywa się większość wydarzeń. Bohaterowie również nie zasługują na uznanie.
Główna bohaterka potrafi być irytująca. W momencie, gdy na jednej z wież
spostrzega zjawę, zamiast skupić się na upiorze ta zaczyna na prawie cała
stronę opisywać wieże. Taki zabieg sprawia, że napięcie niepewności całkowicie
znika zanim się na dobre pojawi.
„W kleszczach lęku” mogę polecić tylko fanom prozy Henryego
Jamesa. Dla mnie przygoda z Amerykaninem się zakończyła i to na dobre.
Pozostaje mi mieć nadzieje, że już nigdy więcej nie będę musiał zmagać się z taką
literaturą. Jednakże prawdą jest, że kleszcze lęku zacieśniają się wokół nas w
trakcie czytania, ale jest to lęk przez nadchodzącą nudą, a nie przed
tajemniczymi i mrocznymi wydarzeniami.